Historia jednego zdjęcia odc. 1
Ta pogoda doprowadza mnie do szału. Pada. Ciągle pada. Ten pieprzony deszcz leje od samego rana. Zaciskam kurczowo dłonie na kijach trekkingowych i zgrzytam zębami. Po chwili zlizuję z ust słoną kroplę. Potem kolejną, aż w końcu moje łzy mieszają się z deszczem.
Nareszcie jakieś schronienie. Mogę chwilę odpocząć. Chowam się pod wiatą i już sama nie wiem, czy jestem mokra od deszczu, czy od potu. Nawet majtki kleją mi się do tyłka, a spodnie ledwo co trzymają na biodrach. Jeszcze chwila i mi zlecą.
– Cholera! Dlaczego nie zabrałam paska? – pytam siebie i opieram kije o przesiąkniętą wilgocią ścianę schronu. Zrzucam przemoczone ponczo i podaję Kamilowi, a on wspina się na palce i wiesza je na drewnianej belce pod sufitem. Kładę 55 litrowy plecak na suchym kawałku podłogi, ale kiedy próbuję wyjąć kurtkę, zgrabiałe dłonie nie chcą się rozprostować.
– Nie mogę otworzyć zamka – wycedzam przez zaciśnięte zęby.
– Daj – mówi ściszonym głosem i pochyla się nad plecakiem. Rozpina zamek, wyciąga moją granatową puchówkę z Decathlonu i mi podaje. Cała się trzęsę, więc szybko zarzucam ją na siebie. Walczę z suwakiem.
– Pomożesz mi? – pytam i patrzę prosto w jego zielone oczy. Nie odpowiada, tylko pomaga. Zawsze pomaga. – Mam już tego dosyć – nie powstrzymuję płaczu. – Gdzie te widoki? Po jaką cholerę dzisiaj idziemy? Miało być tak fajnie. A co jest? Wiatr, deszcz, bagno – wyrzucam z siebie całą złość – Nie daję rady, a przeszliśmy dopiero siedem kilometrów. – On wie, że mam kryzys. Zna mnie dobrze i cierpliwie czeka, aż skończę monolog – Do tego wyglądam jak kloszard. Śmierdzę, w butach mam bajoro i nigdy nie pozbędę się tego błota. Kamil! Ja już mam dosyć!- Zbliża dłonie do mojej twarzy i zimnymi kciukami ociera łzy z zaczerwienionych od zimna polików.
– Jesteś silna. Dasz radę. Razem damy radę. To tylko deszcz. Zobacz, ile już przeszłaś. Ktoś inny dawno wracałby do domu, a Ty ciśniesz dalej. Głowa do góry. – Chwyta mnie za ramię, a po chwili obejmuje w pasie i przyciąga do siebie. Kładę głowę na jego ramieniu. Czuję spokojny oddech na szyi. Ogarnia mnie spokój, wyciszam się. Mija chwila, zanim się ogrzewam.
Spędzamy pod wiatą jeszcze kilka minut.
– Cielaki mnie liżą. Zbieramy się – mówi stanowczo.
– OK – tylko tyle jestem w stanie z siebie wydobyć, a w myślach powtarzam: Kobieto! Masz cel! Żaden deszcz nie będzie decydował czy go osiągniesz. Korona na głowę i w drogę.
Zdejmuję puchówkę, wpycham do plecaka, który zarzucam na plecy i zapinam pas biodrowy. Szybko wślizguję się pod przemoczoną pelerynę, chwytam za kije i wychodzę z wiaty. A deszcz pada. Ciągle pada.