Sudecka Żyleta - meta
|

Sudecka Żyleta — relacja z przejścia górskiego maratonu pieszego.

O Sudeckiej Żylecie usłyszałem pierwszy raz w 2018 r. Wtedy jeszcze nie przeszło mi przez myśl, że kiedykolwiek wystartuję w tak wymagającej imprezie. Jednak wszystko zmieniło się w lipcu 2019 r., gdy wędrowaliśmy po Górach Wałbrzyskich i Kamiennych. Weszliśmy wówczas na Borową, Waligórę i Ruprechtický Špičák, a że jestem fanem stromych podejść i zejść, to od razu w mojej głowie zapaliła się żarówka, która z każdym dniem nabierała mocy. Już wiedziałem, że moje uczestnictwo w Żylecie, to tylko kwestia czasu.

Niestety, przez gapiostwo, nie zapisałem się na dwie edycje. Na szczęście w tym roku przypilnowałem terminu i 20.08.2021 r., trzy godziny przed startem, pakowałem plecak. Ogarnął mnie debiutancki stresik, a głowę zalała fala pytań. Czy dam radę? Czy będzie bolało? Czy na stopach pojawią się odciski? Czy nie przytrafi się kontuzja, która wykluczy mnie z trasy?

Postanowiłem, że nie będę nakładał na siebie zbyt dużej presji i wyznaczyłem cel minimum. Na początek chciałem dotrzeć do Borowej, która znajdowała się w połowie trasy, a jeśli wszystko pójdzie dobrze, to kolejnym punktem miała być przełęcz Marcowa (ok. ¾ trasy). Ustaliłem również punkty i czas, o jakim powinienem się tam znaleźć, aby zmieścić się w limicie godzin.

Plan był następujący:
1. Andrzejówka — ok. północy,
2. Borowa ok. 5:00,
3. Przełęcz Marcowa ok. 10:00.

Do Głuszycy przyjeżdżam o 17:00 i kieruję się na plac targowiska, gdzie pośród licznie zaparkowanych samochodów, odnajduję wolne miejsce. Idę na stadion i odbieram pakiet startowy, po czym wracam do auta, przebieram się i cierpliwie czekam na start. Chyba za cierpliwie, bo zasypiam na 15 minut, a ze snu wyrywa mnie głos, który zaprasza uczestników do siebie. O 18:45 słucham na stadionie odprawy. Kończąc przemowę, organizator zaczyna odliczanie, a uczestnicy razem z nim  10..9..8…START.

Sudecka Żyleta

Ruszamy. Pogoda do marszu jest idealna – świeci słońce, nie ma wiatru, a temperatura powietrza wynosi ok. 20oC. Pierwsze kilometry pokonuję w zwartej grupie, a klimat, jaki tu panuje, przypomina bardziej piknik rodzinny, niż wyrypę. Słyszę żarty i śmiechy. Luźna atmosfera imprezy sprawia, że uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Wędrujemy przez łąki i pola, a następnie dochodzimy do drogi asfaltowej, która prowadzi do kamieniołomu Kamyki. Zauważam, że robi się więcej miejsca, wiec przyspieszam i wyprzedzam kolejne osoby, by nabrać swojego tempa marszu. Gdy podchodzę na kamieniołom, zatrzymuję się na chwilę, żeby zrobić kilka zdjęć.

Sudecka Żyleta - kamieniołom
Sudecka Żuleta

Ruszam w kierunku granicy z Czechami. Nagle grupa zwalnia i na wąskiej ścieżce tworzy się zator. To oznacza jedno – pierwsze podejście. Szybko zyskuję wysokość i sprawnie wyprzedzam kolejne osoby. Nie łapię nawet zadyszki, co mnie cieszy, bo to oznacza, że zbudowałem niezłą formę. Niebo się chmurzy, a po kilku minutach czuję, jak niewielkie krople deszczu odbijają się od moich rąk. Opady stają się silniejsze i większość uczestników przystaje, by założyć kurtkę lub pelerynę przeciwdeszczową. Ja natomiast idę twardo w koszulce na krótki rękaw – po MSB czy GSB przywykłem do wilgoci i taki „kapuśniaczek” nie robi na mnie większego wrażenia. W sumie to się cieszę z deszczu, bo robi się luka, dzięki której przyspieszam. W końcu idę takim tempem, jakim chciałem.

Przed kolejnym podejściem zatrzymuję się i wyciągam z zewnętrznej kieszeni plecaka butelkę. Pora na łyk wody. Wyciągam też czołówkę, bo zaczyna się ściemniać. Od tego momentu rozpoczyna się prawdziwa Żyleta. Podejście, zejście, podejście… i tak wdrapuję się na Ruprechticki Spicak. Kiedy patrzę na zegarek, okazuje się, że zajęło mi to 1 h 35 min od Kamyków.

Biorę łyk wody, po czym wytrzepuję z butów drobne kamienie i rozpoczynam pierwsze mocne zejście. Zygzakując, szybko znajduję się na dole i dalej mknę w stronę Kopicy. Przyjemny odcinek kończy się na Kozinie, bo organizatorzy zadbali o kolejne mocne zejście na trasie.

Od przełęczy Sokołowskiej do Sokołowska odpoczywam, bo trasa jest lajtowa. Docieram do pierwszego Punktu Kontrolnego, przybijam pieczątkę i częstuję się łakociami. Ładuję swoje energetyczne akumulatory cukrem i ruszam na diabelski odcinek do schroniska Andrzejówka. Zaczynam od długiego podejścia na Włostową, gdzie mijam kilka osób. Jest dobrze – moc mnie nie opuszcza. Gdy mijam Kostrzynę, sam jestem w szoku, że tak szybko się tu znalazłem. Podchodzę na Suchawę, a dalej pędzę na Waligórę. Wiem dobrze, co mnie czeka. To jedno z najtrudniejszych zejść – nie za długie, a daje popalić. Dzisiaj nawet dla mnie jest wyzwaniem, nie dość, że jest stromo, to, co jakiś czas uślizguję się na mokrych korzeniach, które wystają z ziemi. Nie śpieszę się i pokonuję ten fragment jak ślimak, ale dzięki temu ani razu nie mam bliskiego kontaktu z glebą.

W Andrzejówce pojawiam się o 0:12. To 12 min później niż zakładałem, ale średnia marszu wynosi 4 km/h, więc zupełnie się tym nie przejmuję. Robię ok. 15-minutowy postój. Jem kanapkę i daje odpocząć stopom, bo przede mną jeszcze kawał drogi.

Pora na kolejny etap, więc zarzucam plecak i ruszam dalej. Jednak lekko się dziwię, bo przed sobą ani za sobą, nie widzę nikogo. No nic, czeka mnie samotna wędrówka przez ciemny las. Początkowo trasa pokrywa się z żółtym szlakiem, ale na wysokości przełęczy pod Turzyną odbija na prawo w leśną drogę, którą obniżam się z 800 m n.p.m. na ok. 600 m n.p.m. Przez kolejny kilometr maszeruję dolinką, a gdy dochodzę do podejścia na Rogowiec, wyprzedza mnie grupka 4 osób. Ale nie pozostaję im dłużny, bo chwilę później przyspieszam i wyprzedzam na podejściu 3 z tych 4 piechurów. Moment i mijam Skalną Bramę, a za chwilę jestem na Rogowcu.

Zejście z Rogowca ciągnie się do Rybnicy Małej. Pierwszy raz na trasie czuję ukłucie w lewym kolanie. Nic przyjemnego, mam nadzieję, że nie rozwinie się w coś poważniejszego. Trochę bolą mnie też palce u stóp od ciągłego napierania na wnętrze buta.

W Rybnicy Małej pokonuję ok. 500 m asfaltowy odcinek, który jest oddechem przed kolejną porcją przewyższeń. Na kolejnych 500 m zyskuję 85 m i docieram do przełęczy pod Wawrzyniakiem. Tutaj odbijam w lewo, a kiedy spoglądam na stromiznę, w duchu myślę sobie: „mają rozmach skur…ny”. Na szczęście, wchodzi mi się lekko i przyjemnie. Analizuję dotychczas przebytą trasę i dochodzę do wniosku, że póki, co żadne z podejść nie doprowadziło mnie do stanu przedzawałowego ani nawet sapiącego parowozu.

Podganiam jednego z uczestników i zaczynamy rozmawiać, dzięki czemu błyskawicznie mijamy Ptasie Rozdroże. Wyciągam sezamki i zajadam. Nie jest to jednak dobry pomysł, bo zaczyna się podejście, a przegryzając kolejne kęsy, nie mogę swobodnie oddychać. Mimo wszystko szybko dochodzę na Borową. Jest 3:41, a ja planowałem tu być ok. 5. Szybka kalkulacja i wychodzi, że idę na jakieś 18 h. Wow jest moc — pomyślałem. Należy mi się mała nagroda, więc zatrzymuję się na 5 min przed kolejnym wyzwaniem, czyli z najtrudniejszą ścianą na trasie. Zejście jest masakryczne. Stromizna i wilgotne korzenie robią swoje i w pewnym momencie uślizguję się, tracę równowagę i zaliczam pierwszą glebę. Na szczęście lekcje upadków na snowboardzie nie poszły na marne i jedyne straty, to ubłocony rękaw w okolicy łokcia. Na pozostałej części zejścia skupiam się bardziej i uważniej stawiam stopy. Uff mam to za sobą. Nagrodą za trudny fragment jest 2 PK z wyżywieniem, czyli żurkiem, bułą, herbatą, kawą, wodą i ciastkami. Prawdziwa uczta! Spędzam tu 15 minut i w międzyczasie poznaję kolejnego uczestnika – Marka.

Wznawiam marsz i przede mną kolejne ostre podejście na Kozła. Nie spieszę się, bo mój brzuch jest pełny. Gdy osiągam szczyt, ścieżka łagodnie prowadzi mnie na Wołowiec, a po chwili stromo opada w kierunku Małego Wołowca i Kamieńska. Kilka razy „tańcuję” na luźnym podłożu – na szczęście bez upadku. Jednak stromizna daje o sobie znać i kolejny raz czuję kłucie w lewym kolanie, ale silniejsze niż poprzednio. Zaciskam zęby i do przodu. Na szczęście teren się wypłaszcza, a budzący się nowy dzień natchnął mnie pozytywną energią do dalszej wędrówki. Kolejne 6 km to prawie płaski odcinek, który pokonuję bardzo szybko. Nawet za szybko, bo żaden z naszej 4 nie zauważa odbicia trasy, przez co nadrabiamy kilkaset metrów. Chyba wschodzące słońce trochę otępiło nasze umysły i zamiast skręcić w lewo, poszliśmy prosto.

W końcu docieram do 3 PK, który zlokalizowany jest w Browarze Jedlinka. Podbijam kartę, częstuję się bananem, uzupełniam wodę oraz degustuję warzone tutaj piwo. Wychodząc ponownie spotykam Marka i jego kolegę Tomka. Postanawiam, że ruszę razem z nimi. To bardzo dobry pomysł, bo nie dość, że nasze tempo jest podobne, to Marek okazuje się być niezłą gadułą. Dzięki niemu droga się nie nuży, a podejście na przełęcz Marcową trwa dosłownie, chwilkę.

Przed nami podejście na Włodarz, ale organizatorzy zadbali o to, żebyśmy za szybko na niego nie weszli, więc zamiast do góry kierujemy się na dół, do kompleksu, gdzie czeka kolejny już 4 PK. Tutaj uzupełniamy kalorie sałatką z bułką, a do picia dostajemy izotonik lub wodę. Pani proponuje nam, żebyśmy usiedli na specjalnie przygotowanych miejscach, ale o dziwo żaden z nas nie korzysta i konsumpcja przebiega na stojąco. Dowiadujemy się także, że łącznie z nami do tej pory na punkcie zameldowało się 87 osób.

Podbudowani takim wynikiem ruszamy z jeszcze większą energią w dalszą trasę. Oczywiście od razu do góry na szczyt Włodarza, by za chwilę ponownie zejść do GSS-u. Wracają wspomnienia z zeszłorocznej wędrówki Głównym Szlakiem Sudeckim, kiedy to szliśmy tędy z Pauliną w drugą stronę, a mieliśmy wtedy chyba najcięższy etap i mimo to nasze tempo było najlepsze.

Z GSS-u schodzimy tuż przed Grządkami i odbijamy w kierunku Osówki. Najpierw leśną drogą, potem żółtym szlakiem, aż docieramy w okolice kasyna. Na samą już myśl o zejściu zaczyna mnie boleć kolano. Auć! Faktycznie trochę boli. Na szczęście przez najbliższe kilometry nie widać ostrzejszych zejść.

Wychodzimy na łąki, a tam patelnia. Jednak wędrówka nocą była zdecydowanie przyjemniejsza. Dogania nas grupka 5 osób i przez dobre 2 km idziemy wszyscy razem. Marek z Tomkiem, co jakiś czas sprawdzają ile nam jeszcze zostało: 14,9 km…13,2 km…11,5 km. Z niecierpliwością czekamy, aż będzie poniżej 10 km.

Przechodzimy przez DW nr 381 i dostrzegamy szlakowskaz, na którym do Czarnocha jest 45 min (150 m w górę). Wydaje się, że nasze tempo spadło. Sam ewidentnie odczuwam spadek energii, ale od razu wyciągam tajną broń, czyli Snickersa. Marek za to rzuca motywujące hasła. W mojej głowie od razu pojawiają się słowa Hymnu – Luxtorpedy: „Wiara, siła, męstwo to nasze zwycięstwo”. I w ten oto sposób po 23min meldujemy się na Czarnochu. Wg zegarka Tomka do końca pozostaje 9,5 km.

Po kolejnym kilometrze marszu, wzdłuż granicy, dochodzimy do ostatniego 5 PK. Podczas przybijania karty Pani informuje nas, że została jeszcze dyszka do końca. Ale jak to? Przecież z zegarka wychodzi 8,5 km? W takim razie pora na odpoczynek.  Zdejmuję buty, skarpetki, bo zdałem sobie sprawę, że od Przełęczy Koziej (37 km) do teraz, nie usiadłem ani nie zdjąłem butów. W między czasie zajadam się bananem, ciastkami i orzechami z żurawiną. Piszę do Pauliny, że prawdopodobnie spotkamy się przy Kamykach oraz, że do szczytu Raróg pozostały mi 2 km.

Marek z Tomkiem ruszają dalej i zachęcają, żebym ruszył z nimi, ale ja potrzebuję jeszcze chwili na podładowanie akumulatorów. I tak po 15min przerwy ponownie zakładam skarpety, buty i ruszam w kierunku mety. Po 2 km marszu dostrzegam siedzącą na słupku granicznym Paulinę. Ze względu na moje szybkie tempo, biedna nie zdążyła zjeść bułki. Idziemy już razem, z czego bardzo się cieszę. Początkowo po płaskim, ale chwilę później rozpoczyna się ostatnie zejście na Sudeckiej Żylecie. Boli mnie kolano i muszę dwa razy przystanąć, żeby je rozmasować. Mija nas grupka dobrze znanych mi osób z trasy, którzy widząc, że z grymasem na twarzy trzymam się za kolano, dopingują mnie i mówią, że jeszcze chwila i osiągnę sukces. Pomału docieramy do drogi asfaltowej u podnóża kamieniołomu i już wiem, że przejdę wyrypę. Na twarzy pojawia się uśmiech, a my idziemy w stronę Głuszycy. 4 km dalej przechodzimy przez mostek, po czym biorę łyk wody, wyciągam kartę z pieczątkami i ruszamy na ostatnie kilkaset metrów.

Linię mety przekraczam po 18 h i 44 min oraz pokonaniu ok. 73 km, a uczestnicy, którzy już odpoczywają, biją brawo. Wspaniałe uczucie. Mam to! Przechodzę najostrzejszą wyrypę w Sudetach! Z uśmiechem na twarzy odbieram pamiątkowy medal. Pani podczas wręczania mówi, że chyba będą musieli jeszcze wydłużyć trasę, bo za bardzo się cieszymy na mecie. Dodatkowo informuje też, że skończyłem w pierwszej setce, bo rozdają dopiero drugi pakiet medali (w pakiecie było po 50szt.). I tym oto sposobem moja pierwsza Sudecka Żyleta, a zarazem pierwsza Wyrypa przechodzi do historii. Nigdy więcej!

P.s. Przypomnijcie mi te słowa, jak będę się zapisywał na kolejną edycję. A teraz czas na zasłużony odpoczynek. Do zobaczenia na szlaku.

Sudecka Żyleta

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *